— Chciałabyś, żebyśmy pomodlili się w jakiejś twojej sprawie? — zapytałem. Oczy obsługującej nas kelnerki szeroko się otworzyły i kiwnęła twierdząco. To był wtorkowy wieczór, regularne spotkanie mojej męskiej grupy w kawiarni. W ciągu kilku ostatnich miesięcy oferowaliśmy modlitwę ludziom, których spotykaliśmy przy kawie.
Większość intencji była dość ogólna... „Moja babcia jest chora”, „Mam jutro egzamin”, „Mój chłopak nie ma pracy”... Ale kiedy Fran, kelnerka, zaczęła się z nami dzielić swoimi potrzebami, to było jakby ktoś wysypał całe mnóstwo problemów prosto na nasz stolik. Jej córka ma raka i bardzo cierpi. Wnuczek urodził się z ciężkimi wadami wrodzonymi. Jej dorosły syn został wyrzucony z domu z trzyletnią córką. Fran zrobiła co mogła, by pomóc im wynająć mieszkanie, ale nie ma tam żadnych mebli, a jej syn nie ma pracy. Ona sama pracuje na dwa etaty, by jakoś pomóc finansowo całej rodzinie, mimo to jednak szybko tonie w długach.
— Z całą pewnością będziemy modlić się w tych wszystkich sprawach — obiecałem, — i zobaczymy, co możemy też zrobić, żeby ci pomóc.
W ciągu kilku dni udało nam się umówić kilka spotkań w sprawie pracy dla jej syna i znaleźć trochę mebli dla nich. W następny wtorek Fran znów obsługiwała nasz stolik i ponownie zaoferowaliśmy jej modlitwę. W trzeci wtorek Fran siedziała już z nami przy stoliku i przyłączyła się do modlitw. Tego wieczoru wyrzuciła z siebie coś, co zrewolucjonizowało nasze rozumienie kościoła.
— Tak bardzo wam dziękuję za wasze modlitwy i pomoc — mówiła z radością. — Tak wiele to dla mnie znaczy! Z niecierpliwością czekam na każdy wtorkowy wieczór. Inni ludzie zapraszali mnie do swoich kościołów, ale oni spotykają się w niedzielne przedpołudnia, a ja wtedy pracuję... Więc Bóg dał mi was we wtorkowe wieczory! To jest mój kościół!
Obawiam się, że pierwsze co przyszło mi do głowy, to „Nie, to nie jest kościół! To jest spotkanie mojej męskiej grupy”, ale Pan nagle objawił mi, że to jest dokładnie to, o co się modliliśmy na grupie. Całe miesiące modliliśmy się żarliwie o „robotników na żniwo”, prosząc Boga o wskazanie „syna pokoju”, zgodnie ze zrozumieniem tekstu Łukasza 10,1-7, który studiowaliśmy. Dotarło do nas, że właśnie znaleźliśmy „syna pokoju”, mimo że to była kobieta, a jej dom nie był wcale domem, ale kawiarnią.
Początkowo staraliśmy się zaprosić ją na nasze cotygodniowe spotkania wspólnoty w moim domu w niedziele wieczorem. Jednak w jej planach nie było to możliwe, poza tym mieszkała w odległości jakieś 35 km ode mnie. Zaakceptowaliśmy więc fakt, że Pan Żniwa przekształcił naszą męską grupę w dość wyjątkowy kościół. Fran podsunęła nam nazwę dla tego zgromadzenie, gdy opowiedziała nam swoją rozmowę z koleżanką z pracy.
— Bierzesz narkotyki, prawda? — Fran zapytała bardziej z troską niż oskarżeniem. — Nie zaprzeczaj, bo jestem tuż obok i widzę przecież...
Młoda kelnerka tylko patrzyła na nią swoimi rozszerzonymi, przekrwionymi oczami, spodziewając się wysłuchania kolejnego umoralniającego kazania...
— Nie martw się, nie zamierzam cię wydać ani wołać policji. Martwię się po prostu o ciebie i wiem, jakakolwiek masz problem, że narkotyki go nie rozwiążą, ale... Jezus go rozwiąże! Postaram się zmienić twój plan pracy tak, żebyś mogła tu być we wtorkowe wieczory. Wtedy pójdziesz ze mną do kościoła.
Czując lekką ulgę, uzależniona kelnerka zapytała: — To gdzie jest ten twój kościół?
Fran uśmiechnęła się szeroko i wskazała na stolik w rogu sali: — Przy stoliku numer dwa!
Od tego momentu, nasze spotkania nazywamy „kościołem przy stoliku numer dwa”.
Niedługo po tym, gdy Fran uświadomiła nam, że tak naprawdę tworzymy kościół, powiedziała, że ma dla nas niespodziankę. Wstała, przeprosiła, poszła do kuchni i po chwili wróciła z kucharzem i jego pomocnikiem. Po krótkim przedstawieniu się i powitaniu, zapytaliśmy tych dwóch mężczyzn, jak możemy im pomóc.
— Słyszeliśmy o wszystkim, co zrobiliście dla Fran — powiedział kucharz z mocnym, hiszpańskim akcentem. — Obydwaj mieszkamy w bardzo małych mieszkankach, a mamy naprawdę duże rodziny. Czy dałoby się coś zrobić, żebyście znaleźli dla nas jakieś meble? Potrzebujemy zwłaszcza łóżeczka dla naszych małych dzieci...
— Nie wiem, czy będziemy mogli wam pomóc — odpowiedziałem. — Ale wiem, kto może pomóc. Tak naprawdę to Jezus znalazł pomoc dla Fran. Myślicie, że to będzie ok, jeśli poprosimy, żeby i wam pomógł?
W ciągu kilku tygodni udało się znaleźć używane meble dla tych ludzi, a do naszych wtorkowych spotkań dołączył kucharz. Zaprowadził nas też do innej rodziny z sąsiedztwa, która bardzo potrzebowała pomocy: młoda, świeżo owdowiona latynoska kobieta z trójką małych dzieci, praktycznie bez pieniędzy. Niedługo zaczęliśmy spotykać się regularnie w jej domu, zawsze biorąc ze sobą miłość Jezusa i robiąc to, co mogliśmy, żeby pomóc. Niebawem zaczęliśmy też jeździć regularnie do domu kucharza, by „mieć kościół” z jego rodziną. Kucharz, jego żona i matka, zawierzyli Jezusowi, a Bóg zaczął przez nich otwierać drzwi do hiszpańskiej społeczności. To było niesamowite, bo ani moja żona, ani ja nie mówiliśmy słowa po hiszpańsku, a większość naszych nowych znajomych znała tylko kilka angielskich słów. Nie jestem też fanem meksykańskiej kuchni, ale Boże Słowo mówi: „A jeśli do jakiegoś miasta wejdziecie i przyjmą was, spożywajcie to, co wam podadzą” (Łukasz 10,8). Uczę się więc poświęcać moje podniebienie i układ pokarmowy dla wyższego dobra, którym jest dotarcie do grupy ludzi w okolicy, którzy desperacko potrzebują ewangelii miłości. Uczymy się tego, że miłość Jezusa łamie wszelkie kulturowe bariery.
Warto zauważyć, że żadna spośród osób, o których mówię, nie trafiła na naszą grupę domową, jednak jesteśmy całkowicie zadowoleni z takiego biegu wypadków. Nie dlatego, że nie chcielibyśmy ich mieć w domu, ale po prostu inni ludzie mają problem z dostosowaniem się do naszego harmonogramu, nie wspominając naszego jedzenia :) Poza tym, Pan uczy nas zmieniać nasze ukierunkowanie... Przez lata staraliśmy się, by rosła nasza domowa społeczność, aż będziemy musieli podzielić się na mniejsze grupy. Moglibyśmy wtedy wysłać kilku członków naszej grupy, by „założyli nowy kościół” w innym domu. Nie chodzi mi o to, że taka koncepcja jest całkowicie zła; jest po prostu strasznie powolna. W międzyczasie, żniwo jest gotowe, a Pan czeka.
Teraz już nie zapraszamy ludzi, by dołączyli do grupy, która spotyka się u nas w domu. Kiedy napotykamy na „syna pokoju” lub odkrywamy, że jest ktoś zainteresowany tworzeniem prostego kościoła lub prowadzeniem kogoś do Jezusa, pierwsza rzecz, która nam przychodzi do głowy, to stworzenie kościoła w jego domu. Prosimy, by spotkali się z rodziną i swoimi przyjaciółmi, zwłaszcza z tymi, którzy jeszcze nie są wierzącymi chrześcijanami lub nie chodzą po prostu do żadnego kościoła, i pomagamy im utworzyć kościół w otoczeniu, które dobrze znają, gdzie Jezus może zmienić najwięcej: w ich domach i miejscach pracy. Rezultaty są naprawdę niezwykłe! Ale czy powinniśmy się dziwić? Przecież to dokładnie to, czego uczy nas Jezus!
Autor: Bill Hoffman
(zaczęrpnięte z bloga House 2 House)
żródło : czarnoleski.blogspot,com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze nie związane z tematem, obrażające innych lub zawierające wulgarne treści będą usuwane !